Po pierwszym spotkaniu z terapeutą zauważyłam, że ludzie wokół mnie nie są tacy wielcy.
Po pierwszym roku terapii grupowej ludzie nie poznawali mnie, znajomi mężczyźni kłaniali mi się i całowali w rękę przedstawiając się… poczułam się piękna, kobieca, delikatna, odkryłam swój styl ubierania, zaczęłam wybierać ubrania zgodne z moim wnętrzem i gustem… Ja, która zawsze myślałam o sobie jak o brzydkim kaczątku i o twardej silnej babce…
W drugim roku podczas sesji indywidualnych z terapeutką, nawiązałam bliską relację z moim rodzeństwem z aborcji… nadałam im imiona i pochowałam w symbolicznym grobie… od tamtej pory nie odczuwałam już nigdy takiej samotności jak dawniej… także zaczęła się budować bliska więź z terapeutką… dobry dotyk, zaufanie, mijał lęk przed kobietami…
W poprzednim roku zaczęły mijać neurotyczna religijność, izolacja, anoreksja seksualna, do końca zaufałam terapeucie dzięki czemu przestałam się bać mężczyzn… Jednak zobaczyłam, że na ogół ciepła i miła przy bliższym kontakcie robię się jeżem… wystawiam kolce i ludzie odsuwają się ode mnie… zobaczyłam w sobie ten trudny kawałek, o który się zawsze podejrzewałam, ale nie wiedziałam jak ma na imię. Teraz wiem że to „karzący i wymagający rodzic” we mnie, który niszczy wszystko co żyje we mnie i w innych… który latami nie pozwalał mi żyć… tak jak rodzina, która chciała mnie zabić w aborcji, a skoro pozwoliła mi ostatecznie żyć to na ich warunkach – stąd moje niewyobrażalnie wysokie standardy, które stały się obok bezwartościowości moim głównym schematem działania.
Codziennie pracuję nad wyplenieniem z mojej głowy potwora, którym jestem sama dla siebie, który każe mi i innym realizować te standardy… nie dając za to żadnej gratyfikacji.
Nauczyłam się miłości do swojego ciała i seksualności.
Uczę się nie zaśmiewać uczuć, daje sobie i innym prawo do niższych standardów.
Łapię się na sztucznym uśmiechu… staram się go pozbyć.
Z drugiej strony mam mniej lęków, bo zrozumiałam, że źródłem ciągłych lęków i depresji był mój wewnętrzny krytyczny rodzic, który odmawiał mi zwykłych pragnień…
Zrozumiałam, że drugi człowiek nie musi się szczerzyć, by mnie kochać i być blisko mnie. (Tak jak moi terapeuci, którzy nie zawsze są mili ale właśnie dzięki temu… ufam im)
Nauczyłam się już trochę zamiast być miłym kociakiem, z którym się nikt nie liczył mówić swoje zdanie (zwłaszcza przyjaciołom) dzięki czemu lepiej się rozumiemy i jesteśmy bliżej siebie…
Moi terapeuci to pierwsze dwie osoby, którym ufam. Nieufność pokonałam po 7 latach (z przerwami) pracy z terapeutą i 4 latach pracy z terapeutką… jest to dla mnie bardzo wyzwalające w relacjach z innymi ludźmi, nawiązywaniu prawdziwie bliskich relacji zawodowych i osobistych.
Moje dzieci dostrzegają zmianę.
Nie łapię się na manipulacje innych (np. mojej mamy i dorosłych dzieci), odrzuca mnie już też w tej chwili, gdy ja próbuję kimś manipulować co robiłam kiedyś nieustannie, choć nieświadomie… To nie pozwoliło tworzyć dojrzałych relacji w małżeństwie i społeczeństwie. Czułam się małą dziewczynką i tak się zachowywałam.
Obecnie czuję się w pełni kobietą… nie wstydzę się tego, a kiedyś tak było. Kiedyś gdy próbowałam się zachowywać jak kobieta czułam sie nieswojo, że gram, że udaję.
Nie dawałam sobie prawa do zarabiania godziwych pieniędzy, gdyż czułam się niekompetentna. Z tego też powodu zamiast pracować podnosiłam wciąż swoje kwalifikacje-szkolenia, studia…
Poza tym miałabym poczucie winy, gdybym próbowała żyć jak inni: zarabiać, cieszyć się życiem, poświęcać czas na swoje pasje, wypoczynek… źle pojmowałam świętość – jako cierpiętnictwo…
Przepracowałam w znacznym stopniu traumę z dzieciństwa dotyczącą wykorzystania seksualnego i zaburzeń z tożsamością seksualną mojej matki.
Pojawiła się koncentracja na pracy, która ma przynieść wymierne efekty finansowe, zamiast na ciągłym zaangażowaniu społecznym… jeszcze z tym walczę.
Zamieniam relacje pijawki na wzajemność.
Znalazłam więcej prostych radości w życiu – jedzenie, zapachy, smaki, masaż, pływanie, czytanie, teatr, muzyka, film, …ostatnio podróże zwłaszcza na łono natury
Wobec tego nie jestem już pijawką emocjonalną, bo umiem sama zadbać o ładowanie akumulatorów wymagam też tego.
Odkryłam, że bardzo zaniedbywałam moje dzieci nie troszcząc się dość o ich status materialny, lecz koncentrując się wciąż na pomaganiu obcym ludziom. Byłam wobec dzieci nadopiekuńcza, nie wymagałam i nie hartowałam, lecz litowałam się nad nimi, a z drugiej strony tresowałam. Byłam zamrożona, a gdy moje uczucia wypływały na wierzch – zalewały mnie i byłam beksą. Mój mózg nie pracował jasno, bo narzucałam sobie drakońskie reguły – bez snu, jedzenia, odpoczynku… również perfekcjonizm bardzo mnie blokował.
Byłam pracoholiczką.
Ok 30 lat modliłam się o śmierć. Teraz modlę się, żeby moje marzenia się spełniły. Jestem głodna życia, zachwycona nim. Sama lub z przyjaciółmi
Staram się spełniać te marzenia, ale nie oczekuję jak kiedyś, że inni je zaspokoją…
Pracowałam od 14-go do 47 roku życia… społecznie, np. przez 3 lata bez umowy o pracę, a w sumie przez 8 lat 24 na dobę bez wypłaty. Później poniżej możliwości… W tym roku otworzyłam własną działalność i ustalam stawki rynkowe, tak, że usłyszałam nawet komplement od syna: powiedział, że jest pod wrażeniem, że mam takie poczucie wartości, żeby ustalać wysokie stawki za moją pracę :)!
Przez 20 lat trwałam w tzw. związku małżeńskim z kimś z kim nie chciałam być, ale uważałam, że powinnam. Byłam zdradzana, okłamywana i poniżana. Ale wciąż ufałam, ze się poprawi i starałam się go zmienić (oczywiście, że nieświadomie…)
Cała energia szła w gwizdek – zmianę kogoś plus wychowywanie licznej gromady wspólnych dzieci.
Trwałam w tym układzie, bo jako niechciane dziecko nie czułam się godna równego traktowania w związku i bycia z kimś dla mnie atrakcyjnym. Ponadto odczuwałam strach przed samotnością i odrzuceniem, więc nie stawiałam granic, wymagań…
Obecnie żyje sama i mam się dobrze… pierwszy raz w życiu samodzielnie odpowiadam za wszystkie sfery mojego życia.
Uczę się brać odpowiedzialność i nie szukać bezpieczeństwa u innych ludzi…
Przestałam magicznie traktować religijność.
Zmieniła się ona bardzo. Dawniej zamadlałam życie… jakbym była zakonnicą… w depresji Obecnie staram się modlić pracą, odpoczynkiem, życiem.
Wypędzanie z życia dawnego człowieka wygląda tak, że serio klnę czasem i mówię nieładnie padaj… daj żyć, daj się cieszyć życiem i to działa, bo ja naprawdę zobaczyłam jaki beton jest we mnie i że to nie żadne złe duchy na zewnątrz, ale że to mocno uwewnętrzniona moja matka… we mnie jest największym moim wrogiem, który generuje lęki, wyizolowanie…
Zmienia mi się podejście do seksu. Przestaję mieć obrzydzenie, anoreksję, lęk. Nie oceniam ludzi z pogardą…
Nie odczuwam poczucia winy, gdy daję sobie dobre rzeczy.
W ocenach opieram się na faktach nie na fantazjach.
Proszę o pomoc, licząc się z tym, że najwyżej ktoś mi odmówi.
Mężczyzn traktowałam jak półbogów lub jak gnojków. Po terapii grupowej wiem, że są ludźmi, że mogą być wrażliwi i ciepli…
Dzięki terapii stanęłam w obronie moich dzieci, nauczyłam się stawiać granice ojcu moich dzieci.
Kiedyś wiecznie się zauraczłam i uwodziłam znajdując ulgę w niespełnionych relacjach, fantazjach i flirtach. Uciekałam od rozwiązywania problemów i samotności. Dziś staram się konfrontować z faktami. Nawet jeśli się zauroczę – trwa to dzień lub trzy a nie lata bądź miesiące. Wpadałam też w drugą skrajność by nie cierpieć – izolację przed mężczyznami… unikałam pracy w otoczeniu mężczyzn… spotkań towarzyskich… myślałam o nowej relacji w kategorii wyzysku… Obecnie wierzę, że związek może być wzajemnym obdarowywaniem się, wspieraniem… i nawet mimo trudów warto go zbudować.
Katarzyna